Honda Passport - nasz Smaug
27.03.2014 • Granica amerykańsko-kanadyjska
Samochód na razie nas wiezie. Ale sto metrów po wyjedzie z komisu, kiedy się po prostu rozkraczył na drodze, minę miałem niewesołą. Miał ją też Olek, bo to on kupował wóz.
Cóż, samochód starszy od pierwszego iPoda, wyprodukowany przed zamachem na WTC, ma przecież prawo się zepsuć. Ale co jak zepsuje się gdzieś w głuszy? Mina pewnie była nietęga, bo teoretycznie naprawiali i jak jechaliśmy, było dobrze, a potem trochę znowu coś nie tak. Ale to już działo się parędziesiąt kilometrów od komisu. Potem się poprawiło. I jest dobrze.
Honda Passport. 1700 kg, silnik V6 3.2 litra, przyspieszenie do 100 w ... nie sprawdziliśmy. Spalanie w trasie około 10 litrów. Siedzi się wysoko, jest świadomość masy. I bezpieczeństwa, że jak bizon w nas przydzwoni, to będzie mu się kręciło w głowie, a nam się niewiele stanie.
Na razie (odpukać) jedzie świetnie. Czasami zapala się lampka "check engine", ale też gaśnie po jakimś czasie. Trzeba go było docieplić, bo momentami robił się chłodny, stąd te kartony z przodu, ale poza tym wszystko na razie dobrze.
A mówiono, że cudzoziemcowi nie uda się od ręki kupić auta na Alasce. A jednak się udało!!! Jasne - do Argentyny jeszcze droga daleka i cieszyć się będzie można, jak tam dojedzie. Ale szczególnie teraz ważne jest, żeby nasz Smaug się nie zbiesił w kanadyjskich stepach, bo tu do poważniejszego miasta z jakimkolwiek serwisem jest 900 km. Zapala od reki, grzeje ciepłem, jedzie do przodu i oby tak do samego końca na Południu.
PS. Dziś raz zakopał się w śniegu (mimo 4x4), ale to nie była jego wina.