O highway przez hell i o tym, co się ukazało na końcu drogi
20.04.2014 • Gwatemala
Wstając, jeszcze świeżo przed oczami miało się obrazy w nocnych procesji. Ostatnie przez miasto powoli sunęły dobrze po północy. Antigua Gwatemala jest świetnym miasteczkiem. Na zapleczu, zdala od centrum, znajdziemy zaniedbane stare kamieniczki, podwórka, stareńkie domy. W centrum, przy Merced, przy rynku, w sąsiednich ulicach są nowoczesne kawiarnie, restauracje, galerie sztuki.
Oczywiście dla turystów, bo do Antiguy, wpisanej na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO, turyści ciągną sznurem. No bo warto. A w tym czasie, szczególnie. Poranny obchód miasta potwierdził wszystko, co piszę. Wytarabaniliśmy się w końcu z naszego hostelu, znalezionego cudem. W pokoju bez okna spało się lepiej niż na gwatemalskiej granicy (tam też okna nie było). Tam było jednak gorąco, tu, o 6 najpierw na wewnętrznym patio rozkręcił się pies, a potem dołączyły do niego dwie papugi. Po jakimś czasie, z nieodległego łóżka, dobiegł głos Olka spod kołdry "zaraz ukręcę jej łeb". Na szczęście dla papug, w porę się opamiętały. Tak sobie wymyśliłem, że świąteczną niedzielę, spędzimy jak ludzie, w pomieszczeniu z oknem tym razem. I okazało się, że okno udało się załatwić całkiem całkiem. Poniżej widok.
fot. T. Gorazdowski
Zanim jednak udało się zobaczyć jezioro w miejscowości Panajachel skąd odpływają łódki, przeszliśmy a w zasadzie przejechaliśmy przez drogę piekieł. No niby nic takiego, około 80 km. Nawigacja pokazała, prosto, drogą krajową numer 1. I pojechaliśmy faktycznie 1 jak nawigacja przykazała. Ba na mapie, droga wyglądała całkiem solidnie. Mieliśmy jechać 55 minut. Jechaliśmy 4 godziny. Asfalt, że na Śląsku po szkodach górniczych jest równiej. Dziury i małe i duże, strach jechać, że w końcu się coś urwie. A tu perspektywa, że jeszcze 60 km. Może za chwilę się poprawi, myślałem. Się poprawiło.... Na przykład fragmentami całkowity brak asfaltu i droga po skałach. Za chwilę zawalony most, więc trzeba przez rzekę. My przejechaliśmy, ale taki Mini, odpłynąłby w siną dal. I na dodatek góry. Zaryzykuje stwierdzenie, że dostaliśmy dziś najbardziej w d... Niby krótko, ale za to konkretnie. To nauczka, by w Gwatemali trzymać się tylko najgłówniejszych dróg, jeżeli chce się pokonać jakiś dystans. Jak już dojechaliśmy, to widoki okazały się super. Ale nie od razu. Najpierw tabun białych. Po twarzach sądząc, Amerykanie i Anglicy. Ruch, gwar, rwetes jak we Władysławowie. I naganiacze, jak taksówkarze cwaniacy z Lotniska Chopina w Warszawie, tylko bardziej namolni. Tu chodziło o taxi wodne, żeby do spania dopłynąć. Łódka kosztuje normalnie 20 quetzalos od osoby. A koleś, że "very czip amigo", tylko 150 za dwie osoby. Popłynęliśmy za 20 i "very chip amigo" musiał poczekać na innego frajera. Ale jak pisałem jest sporo Anglików, więc pewnie długo nie czekał. Nie mam nic do Anglików, to po prostu wnioski z obserwacji ich zachowania. Zawsze i wszędzie w takich miejscach mnie to zastanawia. Jednak chyba muszą się znajdować frajerzy, których uda się naciąć, bo inaczej nie byłoby podaży. I zawsze te oczy, oczy, które zachęcają do wejścia na łódkę, do taksówki, tak bezczelnie prawdziwe, przekonujące i słodkie. Ponad Anglikami, Amerykanami i miejscowymi widać trzy wulkany, piękne jezioro, zachodzące słońce i ośrodek, z kilkoma oknami w pokoju i tarasem, z którego widok jest taki.
fot. T. Gorazdowski
Jutro w świąteczną niedzielę do Chichicastenango, na podobno najbardziej kolorowy targ świata. Mimo święta, podobno funkcjonuje. Zobaczymy. A potem już w stronę Hondurasu i najprawdopodobniej odbiciem do Tikal.