O końcu zakrętów i paskudztwie nad paskudztwami
24.05.2014 • Puno
Puno nad jeziorem Titicaca. Udało się dojechać i można powiedzieć, żegnajcie zakręty !!! W końcu. Droga do Cusco miała swój urok, ale kierownicą trzeba było się nakręcić jak głupi, a w przepaście nie patrzeć. A po wyjeździe z Cusco?
Wysokość została bez zmian, ale za to na płaskowyżu czasami rozwijaliśmy zawrotną prędkość 80 mil na godzinę, a jak wjechaliśmy na 4000 npm, to czasami nawet szybciej jechaliśmy, i między zakrętami na płaskowyżu można było się zdrzemnąć. Co też Olek uczynił. Rozłożył siedzenie i obudził się 300 km dalej. Może też kłopoty z tlenem, a raczej jego brakiem.
Jak się prowadzi jest jeszcze jako tako. Ale po schodkach, czy kawałek na piechotę już słabo. A droga zrobiła się piękna. Na poważnej już wysokości ponad 4000 m, między jeszcze wyższymi wzniesieniami, przez trawiaste przestrzenie na których pasły się owce, które idealnie wtapiały się w otoczenie i tylko co jakiś czas "kawałek trawy" wychodził na jezdnie. Alpaki już się tak nie wtapiały. Kilka miejscowości o drodze, które wzmianki nie są warte, choć jakby każda postawiła sobie za cel zrobić pomnik większy i durniejszy od tego w sąsiedniej wsi. Więc mieliśmy coś jak rakieta startująca w kosmos, coś co przypominało wielką mega-świnkę morską i coś co nie przypominało niczego.
Od czasu do czasu pojawiła się pani w typowym, za małym lokalnym kapelusiku wypasająca bydło i tak leciały kilometry. I w końcu Juliaca pierwsze większe miasto na drodze do Puno, które już po kilkuset metrach awansowało na mojej liście największych miast-brzydactw świata na czołowe miejsce. No po prostu, przedsionek piekieł. Niedokończone domy, tabuny bezpańskich psów, wszystko w kurzu, ponieważ ulice nie wyasfaltowane, stada tirów ścigających się z rykszami na pedały. Zakłady spawalnicze, sklepy sprzedające plastikowy badziew, kobiety handlujące ziemniaki na skraju szosy. I wszystko w wyżej wspomnianym kurzu. Olek powiedział, że burmistrz tego miasta, ma chyba permanentne wolne.
I w końcu Titicaca, największe wysokogórskie jezioro na świecie. Piękne, choć mające swoje problemy. Ani Juliaca, ani Puno nie mają oczyszczalni ścieków, wiec wszytko wali do jeziora. Do tego nawozy z pól i mamy komplet. A do niego jeszcze jakiś gatunek pstrąga wpuszczony do wód jeziora, który zeżarł prawie wszystko inne. A na dodatek Peru i Boliwia nie darzą się sympatią i nie mogą się dogadać, jak zadbać o jezioro. I w końcu Puno, największe miasto nad jeziorem. Genewa to to nie jest. Zabytków oprócz katedry za wielu nie ma. Znaleźliśmy za to przesympatyczny hostel, który polecam wszystkim, którzy w Puno się zatrzymają. Andes na ulicy Calamarca 678, dwie przecznice od katedry. Przesympatyczna obsługa, a tata właściciela jak rzucił się pomagać wnosić na trzecie piętro bagaże, aż zgiął się pod ciężarem walizki Olka. Ale dał radę I parkin blisko. I gorąca herbata z koki na przywitanie i w ogóle wszystko naj. I gorąca woda z prysznica, jaki luksus. I to ze ściany, a nie z latynoskiego ufo. Jutro zobaczymy trochę dookoła i już Boliwia.