W drodze przez Argentynę
31.05.2014 • Cordoba
W Argentynie na razie przyroda absolutnie wygrywa z miastami. Może mamy trochę w głowie poprzestawiane, bo w takim Quito jest w okolicach jednego placu więcej zabytków niż całej Cordobie.
A sama Cordoba, w której nocowaliśmy, to bardzo sympatyczne miasto. Nowoczesne i zielone. Sporo młodych ludzi na ulicach, uniwersytety. A poranek spędziliśmy w Tucuman, które okazało się całkiem fajnym miastem. Na dobrą sprawę, można by je umieścić w Hiszpanii i mało kto połapałby się, że coś "nie halo".
Zadanie na przedpołudnie było proste. Załatwić ubezpieczenie samochodu i wymienić dolary. To drugie okazało się prostsze, a rozmowa - jak przed laty pod Pewexem. Masz dolary? Mam. A po ile? A to zależy od tego, ile masz. A ile masz? A to zależy, ile płacisz, itd. Zębów w bramie nie straciłem, dolarów też nie.
Olek załatwiał ubezpieczenie. Zostawiłem go, gdy pan urzędnik miał już przygotowane druki do wypełnienia. Potrzebował jeszcze osobiście zobaczyć samochód. Nie ma sprawy, pójdzie do garażu, gdzie Smaug leżakował, wrócą i... Wszystko trwało jeszcze półtorej godziny, ale w końcu się udało. 600 pesos na 20 dni. Super.
Reszta dnia zeszła nam na przemieszczeniu się do Cordoby. Zajęło nam to sporo czasu, choć drogi są dobre lub bardzo dobre. Ale albo kontrola, a tych jest naprawdę sporo (choć nasze tablice "Alaska - the last frontier" robią swoje i na ogół przepuszczani jesteśmy bez gadania, tyle że trzepią tych przed nami i swoje odstać trzeba), albo miasteczko, albo kręty kawałek, albo jeszcze innego. Ale nie ma co narzekać. Jak przypomnę sobie, jak w Gwatemali mile na liczniku uciekały powoli, tu możemy porównać się do rakiety. Ale kilometrów jeszcze jest od groma.