Słynna Ruta 490
06.06.2014 • Patagonia
Nie każdy dzień w podróży jest fajny. Dziś nie był fajny z jednym wyjątkiem, o nim później. Dziś czekało nas tylko 600 km dalej na południe. Niby nic, jesteśmy przyzwyczajeni, a jednak nie były miło. Mamy tu prawie zimę, więc nie dziwne, że jest śnieg, ale na oponach uniwersalnych, które najlepiej spisywały się w upalnym Meksyku jedzie się ciężko.
Trochę śniegu, trochę lodu, trochę czarnego. Jakoś dawaliśmy radę posuwając się słynną Ruta 490, która ciągnie się przez cała Argentynę. Jak przekraczaliśmy granicę, był znaczek Ruta 490 do końca 5500 km. Dziś znaczki pokazywały poniżej 1000 km. W pewnym momencie Ruta się zepsuła, odbicie zgodne z wytycznymi zasypane na dobre.
Mamy napęd na 4 koła. Ale jak się zakopiemy na tych oponach, to poczekamy trochę. Samochody mijamy co godzinę, co dwie. Mogliśmy spróbować, ale miasteczko do którego jechaliśmy... kolejne 183 km przez śnieg. A więc trochę dłużej, ale podobno bezśnieżną drogą. Najważniejsze: zatankować, bo bez benzyny będzie krucho. Udało się, cena im dalej na południe, tym niższa. Tu już sporo poniżej dolara za litr. A potem droga, która miała być odśnieżona nie była do końca, a łącznik najbardziej czerwony na mapie ze wszystkich dookoła, okazał się szutrem. Tylko 161 km.
Nie było nawet najgorzej, a o oberkach na śliskim szutrze pisać nie będę. W końcu dojechaliśmy do uroczego Tres Lagos. Mieszkańców 250 szt. Hostel nawet przyzwoity. Wino paskudne. Restauracja za rogiem, zamknięta, ale zapukaliśmy i pani wpuściła nas praktycznie do swojej kuchni. Rozklepany kurczak z frytkami, sałatką, nawet pyszny. A miejscowość... nawet sygnału komórkowego nie ma. W lecie jeszcze sprawę ratują turyści, w zimie, umieralnia na całego.
Jedyny pozytywny moment dzisiejszego dnia, to dobry zwierzęcy uczynek. Jedziemy, jedziemy, jak pisałem samochodów brak. Za to vicunii vicunii dookoła od czorta. Hasają sobie na wolności całe stada, na szczęście od samochodów trzymają się daleko, w przeciwieństwie do lisów, który ścigają się z samochodem lecąc przed nim. Przejechać takiego łatwo, bo zamiast skręcić w pole, leci jak wariat po asfalcie.
Ale ad rem, do vicunii vicunii. Patrzymy, a obok siebie dwie dorodne sztuki zawiesiły się na drutach, na ogrodzeniu. Chciały przeskoczyć i zawisły, i się zaplątały. Więc kombinerki w rękę i jak Steve McQueen przecinamy druty. Ja w samochodzie, na wypadek jakby vicunia chciała po uwolnieniu w szoku odjechać naszym Smaugiem, Olek z kombinerkami tnie. I dwa zdrowe osobniki dołączyły do stada. Dobry uczynek zaliczony.
Ale nie dojechaliśmy tam, gdzie chcieliśmy.